Cudnie, cudnie...za krok listopadowo

A u nas wreszcie zimno. No nie czekałam jakoś bardzo na nie, ale jak już jest to się cieszę. Chyba mi go trochę brakowało.
W listopadzie, jak się jechało na cmentarze w moich młodzieńczych, pięknych latach, to była kłótnia z rodzicami o zakładanie czapek. No były też kłótnie o nie-bawienie się zniczami. W naszym wydaniu (moim i mojego rodzeństwa...przynajmniej brata;)to było tak, że znajdowało się patyk, tj. najczęściej trzonek od liścia kasztanowego, i po kolei maczało się w wosku zapalonych zniczy na grobach. Kto szybciej oblepił i ulepił większą kulkę, ten był oczywiście lepszy. No i jeszcze czasem były fajne kolory. Ale się po łapach dostawało od mamy. Były spotkania z rodziną, pokaz jesiennych płaszczy, futer czasami...Ale to wszystko miało swój  niesamowity klimat. Zwłaszcza na cmentarzach wiejskich. Albo na cmentarzu na Lipowej w Lublinie. Tam jest niepowtarzalny klimat i w dzień i wieczorem. A jak wracało się do domu, na Stare Miasto, to z naszego balkonu widać było taką łunę światła nad miastem, innego niż zazwyczaj.
A teraz? Jeszcze nie wiem...na pewno każdy czas i miejsce ma swoją łaskę, trzeba ją tylko złapać, jak będzie przechodziła ;)
A jak na razie jest deszcz....cudnie.


A jak nie było kasztanowatego patyka, to jakikolwiek, nawet zapałka.

Komentarze

  1. O tak, doskonale pamiętam tą zabawę :) A na cmentarzu na Lipowej w Lublinie najpiękniej było w nocy...

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak właśnie sobie pomyślałam dzisiaj na cmentarzu, że moje dzieci nie będą miały już takich wspomnień - nie produkują już zniczy, w których można moczyć patyczki. Wszystkie teraz są z przykrywkami :(

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz