Po pogrzebie
Ostatnie zdjęcie z poniedziałkowego spotkania z Ojcem Świętym Benedyktem XVI. Watykan 7 lutego 2011 |
Przytaczam tu wspomnienie jednego z księży o abp Życińskim, którym podzielił się ze mną:
o NIM...
wiesz, to jest takie dziwne... gdy przyszedł do naszej dieciezji przyjął
taki zwyczaj, że w dniu moich imienin zapraszał mnie do siebie na obiad,
trwało to chyba z 5 lat po kolei...takie tam pogaduchy, no ale fajnie
było, przyzwyczaiłem sie do tego...
kilka lat temu przestał mnie zapraszać...trwało to ze 3-4 lata...
nawet byłem wkurzony...myślałem sobie,
kurde...nie to nie...podpadłem w czymś czy co...?,
aż tu nagle w tamtym roku zaproszenie...na obiadek...poszedłem....
był jeszcze jakiś ksiądz, który pracuje w jednej z włoskich diecezji
jako sekretarz biskupa no i sekretarz abp i ja... i takie tam pogaduchy,
powiedział: wiesz, nie zapraszałem cię przez kilka lat, bo wyjeżdżałem w
tym czasie.... a jak tam zdrowie? co u ciebie?
- mam nadciśnienie, biore leki...;
a jakie leki...? (zdziwiło mnie to, że pyta o nazwy leków..., teraz
rozumiem),
ciągle mam przed oczyma ten obraz... tego obiadu... i Życińskiego,
którego wielu uważa za potwora, jak normalnie ze mną gada....;
tak sobie myślę, gdyby nie ten obiad, byłoby mi łatwiej to wszystko
znieść, a tak...
i trochę refleksji ks. Wojtka Węgrzyniaka:
Był najlepszym wykładowcą w seminarium. Tak to czułem zawsze. Wygrał nawet z Tischnerem. Nie pomogło, że filozofa z Łopusznej poznałem dużo wcześniej, że ceniłem niezmiernie, że czytam go do dziś więcej i że poza Papieżem jest dla mnie największym autorytetem. Życińskiego po prostu uwielbiałem słuchać.Śmierć arcybiskupa z Lublina zrodziła niejedną refleksję. Ja pozwolę sobie na pytanie o ideał profesora.Co takiego było w metropolicie lubelskim? Nie wiem.Przedmiot nudny. Wykłady tuż przed obiadem. Sala zapełniona ludźmi. Jeszcze to krakowskie powietrze, do którego ciężko się przyzwyczaić nie tylko góralowi. A jednak… Wciągał serce w trzeci świat Poppera. Malował w wyobraźni dyskusje na nowojorskim trawniku. Tłumaczył, jak to jest ważne, żeby być intersubiektywnie komunikowalnym i intersubiektywnie kontrolowalnym. To był jedyny wykład, na którym kilka razy łezka zakręciła się w oku i przychodziły takie chwile, kiedy w duszy modliłem się, żeby zajęcia jeszcze się nie kończyły, żeby trwały… i trwały… Nigdy potem nie spotykałem wykładowców takiej klasy – ani w Rzymie, ani w Jerozolimie.
Czy jednak to jest ideał profesora?
Prawie nic nie pamiętam z filozofii nauki. Nie nauczyłem się ani metody, ani treści. Nie zacząłem czytać książek na ten temat. Poza „piątką” w indeksie i uznaniem dla profesora nie zostało chyba nic.Czy to jest więc ideał profesora?W podstawówce uczył mnie geografii pan Krępa. Chodził z uczniami w góry. Nauczył zbierać punkty na górskie oznaki turystyczne. Przygotowywał na olimpiady i wychowywał zwycięzców. Ciągał nas po konkursach krajoznawczych, i to z wymiernymi efektami.To od niego zaraziłem się górami. Dzięki fundamentom położonym przez niego mogłem w liceum dostać się na ogólnopolską olimpiadę z geografii. To on zachęcił do kursu młodzieżowego organizatora turystyki.
Czy to jest ideał profesora?
W liceum uczył mnie polskiego pan Bogacz. Przestałem się go bać chyba dopiero w maturalnej klasie. 16 wypracowań na rok to była norma. Jak klasa była grzeczna. Jak nie, to 18. Trzy zeszyty notatek po 100 stron na jeden rok. Z każdego omawianego utworu jakiś cytat na pamięć. Była nawet gimnastyka śródlekcyjna i zanoszenie w siatce zeszytów do mieszkania profesora! Ponad kilometr drogi. Standardem były oceny tak niskie, że nauczyliśmy się szybko dziękować Bogu za trójkę z plusem.A przecież to on zaraził mnie literaturą. Nauczył warsztatu pisania i pierwszych kroków w retoryce. Wchodząc do księgarni gdziekolwiek na świecie, poznaję autorów i tytuły książek, z których sprawdziany były niemiłosierne albo które podane jako lektura uzupełniająca pozostały w pamięci na zawsze niczym marzenia czytelnika odłożone na przyszłość: Klub Pickwicka Dickensa czy Raj Utracony Miltona.
Czy to jest ideał profesora?
W Rzymie pisałem licencjat u Beutlera. O pracy rozmawialiśmy tylko raz… 15 minut. Zdecydowanie wybrał jeden z trzech przedstawionych tematów. Zasugerował najlepszą metodę badań. Niecałe 70 stron napisało się w miesiąc. Pracę oddałem przez portiera jezuitów i do dziś jestem pod wrażeniem owej niesamowitej „współpracy” z promotorem. Już nie mówiąc, że na życzenia mailowe odpowiadał tego samego dnia.
Czy to jest ideał profesora?
Życiński był dla mnie najlepszym wykładowcą. Tak to czuję. Mieszając zadumę z modlitwą i refleksją, nie mogę jednak uciec od nurtującego pytania: Co to znaczy być wybitnym profesorem? Czy w tej materii istnieje tylko jeden skończony paradygmat? Czy bycie wybitnym jest symfoniczne jak prawda? A może to tylko iluzja subiektywnej percepcji?
Komentarze
Prześlij komentarz